Piątek, 19 Kwietnia 2024  Imieniny: Adolfa, Tymona, Leona

Odjechał do lepszego świata– wspomnienie o Janie Wacławku

12 lutego odszedł od nas Jan Wacławek– zasłużony mieszkaniec, społecznik, miłośnik sportu, zaś nade wszystko entuzjasta jazdy na dwóch kółkach.
W okolicznych lasach znał niemal każdą, nawet najbardziej zapomnianą, ścieżkę, a jego przyjaciele w ciepłych miesiącach odliczali niecierpliwie dni do sobotniego czy niedzielnego popołudnia, kiedy to pocztą pantoflową ustalano godzinę wyjazdu i po zbiórce na Placu Zjednoczenia cała grupa ruszała na rekreacyjną przejażdżkę, której przewodził Jasiu.
Zawsze pogodny, uśmiechnięty, mimo przeciwności losu, który co jakiś czas rzucał mu pod nogi olbrzymie kłody, zarażał swoją pasją i zadziwiał opowieściami o rowerowych wyprawach za granicą. A do tego te kiełbasy… Niby banał, ale takiego kunsztu wędliniarskiego po emerytowanym hutniku raczej nikt by się nie spodziewał. Niestety– już nigdy nas nie poczęstuje…
Do Kalet trafił zrządzeniem losu. Siemianowiczanin z krwi i kości, z rodziny od pokoleń wrośniętej w to właśnie miasto, na początku lat 90-tych pomagał kuzynowi w budowie domu w Kaletach. Z czasem sobotnie pomocowe wyjazdy speca od instalacji wodno-kanalizacyjnych do miasta nad Małą Panwią przerodziły się w fascynację okolicą. Strony rodzinne i przywiązanie do nich z jednej strony- walczyło w rodzinie Wacławków z pasją małżeńską Jana i Marii, która w okolicach Kalet pozostawiała dużo szersze pole manewru niż niemal bezleśne Siemianowice– jazdą na dwóch kółkach. Coraz bardziej czuli się tu jak u siebie, aż w końcu nadarzyła się okazja, kiedy jedni z licznie poznanych znajomych, w związku z wyjazdem za granicę, zaproponowali Wacławkom kupno działki z rozpoczętą budową w Jędrysku. Mieszkając cały czas w Siemianowicach, w 1992 roku Jasiu przystąpił do stawiania domu przy ulicy Drzymały. W systemie gospodarczym (pracował zawodowo w siemianowickiej hucie „Jedność”), z pomocą rodziny i przyjaciół, dokończył swoje, jak zwykł później czasem mówić, „sanatorium”, w 2001 roku.
W międzyczasie nie rezygnował oczywiście ze swojej rowerowej pasji. Jeździł po Śląsku, Polsce, Niemczech, Czechach i Beneluksie, a w sportową fascynację wciągnął syna Marcela. Wspólnie– ojciec i syn– urządzili kiedyś rowerową mega wycieczkę jadąc do Siemianowic ze… Szczecina.
Dziesięć lat temu przeszedł na emeryturę, całe swoje zawodowe życie wiążąc wcześniej ze wspomnianą siemianowicką hutą. Jakież było zdumienie urzędników ZUS, kiedy do wglądu przedłożył tylko jeden dokument, na którym czarno na białym widniało ponad 40 lat pracy bez jednego dnia L-4...
W swoim domu w Jędrysku Jasiu z Marią od lat mieszkali sami. Córka, do której docelowo dom miał należeć i która początkowo mieszkała w nim z mężem i dzieckiem- ostatecznie wybrała rodzinne Siemianowice, zaś syn wyjechał za chlebem do Anglii, gdzie w 2012 roku zginął w wypadku samochodowym.
Na emeryturze Jasiu kręcił kolejne kilometry, samochodu używając jedynie od wielkiego dzwonu. Na swoim profilu Facebook’owym chwalił się np. w październiku 2015 roku z przejechania 5 tysięcy kilometrów (od stycznia). Dotarł też z żoną aż do hiszpańskiego Santiago de Compostella.
Żadna rowerowa impreza w okolicy nie mogła się bez niego obejść, zaś na każdej zdobywał nowych znajomych i przyjaciół. Dla wszystkich miał dobre słowo, żart czy anegdotę, potrafił pomóc wyciągając wnioski ze swoich bogatych życiowych doświadczeń. Grupa rowerzystów ruszająca z Jasiem na sobotnie czy niedzielne wypady w kaletańskie (i nie tylko– bo potrafił wymyślać wycieczki rowerowe np. do Katowic) ostępy, nie potrafiła sobie wyobrazić lepszego przewodnika i lidera…
Człowiek-łata i chłop na schwał swoim życiem pisał historię rowerowych Kalet. Patrząc na jego krzepę i aktywność nikt nie mógł przypuszczać, że tak szybko go zabraknie. Miał przecież tyle nowych pomysłów... 2 lutego obchodził swoje 70-te urodziny, ale od tygodnia, porażony wylewem, leżał już wówczas w szpitalu. 12-tego lutego dołączył na do niebiańskich rowerzystów… Spoczął na cmentarzu w rodzinnych Siemianowicach.
Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim pogodzimy się z myślą, że nigdy już nie zobaczymy Jasia przemierzającego kaletańskie ulice, nigdy nie usłyszymy jego wesołego głosu, nie posłuchamy barwnych opowieści z rowerowych wypadów po Polsce i Europie, nie skosztujemy swojskich wusztów własnego wyrobu… Jednak pamięć o nim żyć będzie w nas wszystkich, którzy go znaliśmy. Chociażby dlatego, że był po prostu dobrym człowiekiem...

Jacek Lubos