Środa, 24 Kwietnia 2024  Imieniny: Horacego, Feliksa, Grzegorza

Mogiła na skraju lasu

Trzy lata temu, pod wpływem bodźca, jakim było pismo z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego, organizowałem skierowany do kaletańskiej młodzieży konkurs historyczny dotyczący 150-tej rocznicy wybuchu powstania styczniowego. Pamiętam, że wgłębiając się wówczas w publikacje dotyczące tego zrywu niepodległościowego, starałem się uchwycić jakiś wątek łączący tą stosunkowo krótką, ale jakże brzemienną w skutki wojnę polsko- rosyjską z naszą miejscowością. Nie udało się...
Ogólnie rzecz biorąc, w tym jeszcze czasie, w książkach i publikacjach internetowych pokutowało utarte kilkadziesiąt lat temu stwierdzenie, że oprócz kilku nadgranicznych potyczek w okolicach Sosnowca i graniczących z nim dzisiejszych peryferyjnych dzielnic Katowic, na Górnym Śląsku powstanie styczniowe w tzw. Kongresówce przeszło raczej bez echa. Mająca w tym polityczny interes pruska propaganda starannie zadbała o to, żeby powiązania, których, jak się dziś okazuje, nie brakowało, nie ujrzały światła dziennego. Ślązak miał przecież pozostać lojalnym pruskim obywatelem, trzeźwo myślącym człowiekiem pracy, któremu obce były „awantury” i bunty wszczynane przez jego polskich pobratymców zza kordonu granicznego.
Cezurą okazał się być właśnie rok 2013, który zaoowocował wzmożonym zainteresowaniem tym tematem. Historycy na Śląsku (i nie tylko) wyciągnęli z przysłowiowego lamusa mnogie świadectwa dokumentujące nastroje i sytuację na Śląsku przed 150 laty. Okazało się, że wielu Ślązaków walczyło w oddziałach powstańczych, zaś niektórzy nie wahali się w tym celu nawet zdezerterować z armii pruskiej…
Dla Prusaków były to kłopotliwe fakty. Zgodnie z zawartą krótko po wybuchu powstania, bo już 8 lutego 1863 roku, tzw. konwencją Alvenslebena, tak wojska rosyjskie, jak i pruskie zyskały prawo przekraczania wspólnej granicy celem zwalczania oddziałów powstańczych. Tymczasem do tych ostatnich przyłączali się mieszkający na Śląsku pruscy obywatele.
Takie były bowiem fakty. Pomimo szczelnego (jak przynajmniej sądzono) pruskiego kordonu złożonego z pułku ułanów oraz piechoty zakwaterowanej w niemal każdym pogranicznym domu, w najmniejszych nawet wsiach, problem śląskiej pomocy dla powstańców pojawił się niemal błyskawicznie. Przez granicę szmuglowano broń i amunicję, przeprowadzano też emisariuszy powstańczych werbujących ludzi do walki z Rosjanami. Nie był to proces masowy, ale wiemy dziś na pewno, że do powstania przyłączyły się grupki Ślązaków spod Olesna, spod Pszczyny i z leżących w bezpośrednim sąsiedztwie granicy Mysłowic. W Piekarach Śląskich drukarz Teodor Henneczek drukował tajne ulotki.
Skarbnicą wiedzy o Ślązakach– powstańcach styczniowych– są śląskie gazety, tzw. „Kreissblaty” z tego okresu, w których publikowano nazwiska uciekinierów ściganych listem gończym. W 1864 roku w Berlinie zorganizowano też specjalny proces Ślązaków, którzy przyłączyli się do walki o wolną Polskę. Część z nich, jak np. niejaki Kulawik, syn ogrodnika z Wędziny w powiecie lublinieckim, oświadczyło, że zostało siłą wcielonych do oddziałów powstańczych. Tym sposobem uniknęli oni kary za przestępstwo z § 97 pruskiego kodeksu karnego– zdradę stanu.
W tym miejscu warto wspomnieć, że ten sam Kulawik po powrocie z Kongresówki do domu, codziennie chodził w powstańczej czamarze, która w XIX w. uważana była za polski strój narodowy i patriotyczny...
Pisząc powyższe nie chcę broń Boże udowadniać czytelnikom wątpliwego faktu i oświadczyć, że wszyscy ci ludzie, którzy w latach 1863-1864 przekradli się na Śląsku przez prusko– rosyjską granicę aby zasilić powstańcze szeregi byli gorliwymi polskimi patriotami. Nie było tak nawet podczas ponad półwieku późniejszych powstań śląskich. Na pewno częścią z tych śmiałków powodowała żądza przygody, przeżycia czegoś nowego, uczestnictwa w wydarzeniach, o których będą mogli opowiadać dzieciom i wnukom. Fakt, że robili to nielegalnie, zapewne jeszcze zwiększał adrenalinę…
Najprawdopodobniej właśnie taka, zaliczająca się do wyżej opisanej kategorii „niedzielnych powstańców”, 5-cio osobowa grupka młodych ludzi wyszła późną jesienią 1864 roku z lasu przy tzw. drodze sośnickiej (dziś DW 907). Jeden z nich był ranny, nie mógł iść samodzielnie, więc prowadzony był przez współtowarzyszy. Pierwszym napotkanym przez nich w Kaletach człowiekiem był Friedrich Rontschky, wówczas jeszcze młody gajowy, zaś w późniejszych latach nadleśniczy księcia von Donnersmarck ze Świerklańca i nadzorca tartaku w Kaletach. Z krótkiej rozmowy wynikło, że chłopcy „byli sobie postrzelać” w powstaniu, zaś rana jednego z nich to efekt potyczki z Rosjanami. Wracali do swoich rodzinnych Bielszowic (dziś dzielnica Rudy Śląskiej). Granicę przekroczyli zapewne gdzieś w okolicach Woźnik.
Gajowy Rontschky, jako człowiek o dobrym sercu, odradził im dalszą marszrutę drogą, którą obrali sobie poprzednio. Przestrzegł, że idąc w okolicach centrum ówczesnych Kalet (czyli osiedla przy dzisiejszej ulicy Fabrycznej, w bezpośredniej bliskości starej fabryki i tartaku) nie wywiną się pruskiej sprawiedliwości, którą w rejonie pomiędzy Zieloną a Bruśkiem uosabiał żandarm (zwany po śląsku siandarą) Eisenreich. Rontschky miał wręcz stwierdzić, że jak Eisenreich ich spotka– na 100% aresztuje je, o ile nie zastrzeli na miejscu. Wspomniany wyżej żandarm, który mieszkał w willi pobudowanej przez Johanna Ferdinanda Koulhaasa (dom stoi do dziś przy ul. Fabrycznej) miał być prawdziwym postrachem okolicy. Niejeden mieszkaniec ówczesnych Kalet miał z nim na pieńku, głównie z powodu nielegalnych upraw tytoniu. Postać Eisenreicha na białym koniu była synonimem kłopotów.
Nie wiedząc za bardzo co począć dalej, bielszowiczanie postanowili odpocząć w miejscu spotkania z Rontschkym i obmyślić dalszy plan drogi. Bez dwóch zdań zadanie bezpiecznego powrotu do domu utrudniał im ranny kolega. Nie chcieli jednak słyszeć o pozostawieniu go na pastwę losu (patrz: Eisenreicha). Wówczas cała czwórka dostała smutny prezent od losu– ranny kolega wyzionął ducha i problem rozwiązał się niejako sam…
Naprędce, w tym samym niemal miejscu gdzie zmarł, wykopali grób. Pochowali pechowego współtowarzysza, postawili na mogile drewniany krzyż i pomaszerowali dalej do Bielszowic.
Rontschky postanowił zaopiekować się miejscem ostatniego spoczynku jednego z niespodziewanych gości. Słuchy o tej historii dojść miały później do uszu żony dyrektora Fabryki, która postanowiła postawić na mogile pomnik i zaopatrzyć w tzw. denkmal, płytę nagrobną z napisem wygrawerowanym niemieckim gotykiem (prace te zlecono niejakiemu Kwiecińskiemu z Piasku krótko po zbudowaniu osiedla Saegenau). Mogiłę w „surowym” jeszcze stanie zapamiętał syn kowala Jakuba Sośnicy z Sośnicy, za którego pośrednictwem cała ta historia mogła dziś ujrzeć światło dzienne.
Mały Gustlik Sośnica od zawsze marzył o zobaczeniu parowozu, więc pewnego dnia ojciec wpakował go na furmankę i zawiózł do Kalet (kolej przebiegała przez Kalety od roku 1884). Wspominając po latach to wydarzenie pamiętał, że jadąc na, jak mu się mogło wówczas wydawać, wycieczkę życia, nie sięgał jeszcze nogami podłogi furmanki. Syn kowala (a w przyszłości również kowal) bacznie się rozglądał, dziecięcą ciekawością niecierpliwiąc zapewne swojego ojca. A że przy zwykłej drodze w lesie ciekawostek było jak na lekarstwo, przydrożny grób przykuł jego uwagę. Niewiele pokojarzył z opowieści ojca, jednak dla nas historia ta jest niezmiernie ważna. Świadczy bowiem o tym, że mogiła ta istniała już w latach 80-tych XIX wieku (Augustyn Sośnica urodził się w 1882 roku). Jest to o tyle istotne, że wraz z upływem czasu i śmiercią świadków wydarzeń, przypisywać jej zaczęto rodowód XX-wieczny, a czas jej powstania przesunięto na okres I wojny światowej (1914-1918). W okresie powojennym jeszcze bardziej zagmatwano jej historię.
Mianowicie, jeden z bardziej gorliwych druhów miejscowej drużyny ZHP, sugerując się zapewne faktem stacjonowania w bliskim otoczeniu grobu żołnierzy Armii Czerwonej (którzy pilnowali poniemieckich leśnych magazynów z amunicją przy tzw. drodze sośnickiej) powiesił na krzyżu radziecki hełm. Tym samym mogiła zaczęła być przez przejezdnych jednoznacznie kojarzona z grobem krasnoarmiejca… Co prawda istniała jedna rzecz, która łączyła mogiłę z żołnierzami radzieckimi, jednak nie była to bynajmniej osoba w niej spoczywająca. Zabijając nudę, pewnego dnia Rosjanie uczynili z nagrobnego denkmala tarczę strzelniczą, niszcząc tablicę bezpowrotnie. Z ich strony było to jednak normalne– przecież napis sporządzony był niemieckim gotykiem… Krzyż, który znajduje się na mogile obecnie, ustawił Pan Wincenty Balbierz.
I tak to niejednokrotnie słyszany chichot historii sprawił, że szczątki styczniowego powstańca, który zginął od ran zadanych rosyjskimi kulami, pomylono z miejscem ostatniego spoczynku rosyjskiego żołnierza, który właśnie szedł na pół wieku narzucać Śląskowi i Polsce radziecką okupację…
Czy powyższa opowieść oparta jest na faktach? Zapewne wiele w niej przeoczeń i przeinaczeń, nie mniej jednak przetrwała dzięki przekazowi ustnemu samego Friedricha Rontschky’ego, który za pośrednictwem robotników mieszkających na osiedlu Saegenau: Alberta Kocotta, Alojza Mazura i niejakiego Ochmana zwanego „Salomonem”, dotarł do Pana Wincentego Balbierza, a ten z kolei przekazał ją mnie. Także jemu historię tę opowiedział żyjący 102 lata (zmarł w 1984 roku) i spoczywający na cmentarzu w Miotku kowal Augustyn Sośnica. Mielibyśmy w tym momencie sytuację, w której trudno jest zaprzeczyć wyżej opisanej historii, bo oparta jest na dwóch niezależnych od siebie źródłach. Przekazy są co prawda ustne, ale nie umniejsza to ich rangi. O tym, że mogiła była w miejscu, gdzie znajduje się do dziś, już na samym początku XX wieku wspominać też miała ciotka P. Wincentego, która zapuszczała się w to miejsce jako dziecko na jagody.
Posiłkując się aktem erekcyjnym osiedla Saegenau stwierdzić możemy też historyczność postaci Alberta Kotzotta– pilarza tarczowego w tartaku Donnersmarcka oraz Friedricha Rontschky’ego. Dobre serce tego ostatniego zdaje się potwierdzać inny przekaz ustny. Jako nadzorca tartaku miał służyć wszechstronną pomocą przy budowie kościoła księdzu Karolowi Klose– inicjatorowi powstania parafii w Jędrysku i jej pierwszemu proboszczowi. Było to tym bardziej godne uznania, że Rontschky był ewangelikiem. W ramach docenienia jego zasług następca proboszcza Klosego– ks. Rogowski odprowadził kolumnę ze zwłokami Rontschky’ego (zmarł krótko po wybudowaniu osiedla Saegenauj), aż na cmentarz ewangelicki w Piasku.
Zapewne u wielu czytelników pojawią się pytania: w takim razie co z rodziną zmarłego? Czy ktoś próbował odnaleźć mogiłę? Może lepiej byłoby przenieść szczątki w rodzinne strony? Nie można na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Minęło ponad 150 lat. Wgłębiając się w realia epoki możemy jedynie przypuszczać, że koledzy zmarłego przekazali rodzinie historię jego śmierci i opowiedzieli o miejscu pochówku. Zapewne krewni pojawili się w Kaletach kilka razy, składając kwiaty na mogile. Bielszowice od Kalet dzieli bowiem stosunkowo niewielka odległość– około 40 km. Oficjalnie jednak nie mogli się za bardzo przyznać– zmarły popełnił przecież przestępstwo. Ekshumacje– dziś tak powszechne– w XIX wieku były raczej poza zasięgiem zwykłych robotniczych rodzin.
Tak więc nie znany nam z imienia ani nazwiska bielszowiczanin pozostał w przydrożnej mogile na skraju lasu. Do dziś dnia w miejscu tym mieszkańcy Kalet palą znicze i składają kwiaty...

Jacek Lubos